rouse
Wed, 16 Jun 2010 - 09:32
Korwin-Mikke: sondaże są robione przez bezpiekę
Janusz Korwin-Mikke, były prezes Unii Polityki Realnej, a obecnie szef partii Wolność i Praworządność to weteran prezydenckiego wyścigu. Choć silniejszy jest na Facebooku, niż w realu, za co wini reżimową telewizję, która kłamie i sondaże robione na zlecenie ubeków, nie traci wiary. W rozmowie z Wirtualną Polską tłumaczy, dlaczego chce w Polsce ustanowić monarchię, odseparować nasz kraj od faszystowskiej Unii Europejskiej, przywrócić karę śmierci i zalegalizować narkotyki oraz wyjaśnia różnicę między... gejem a homosiem. Poznaj pomysły najbardziej ekscentrycznego z kandydatów na prezydenta!
Joanna Stanisławska: Według sondażu na Facebooku w drugiej turze zmierzyłby się pan z Bronisławem Komorowskim. Zostawił pan w tyle Jarosława Kaczyńskiego. Wiedział pan o tym? Co sprawia, że w internecie jest pan tak silny?
Janusz Korwin-Mikke: - WiP-owcy i UPR-owcy (zwolennicy partii Wolność i Praworządność oraz Unii Polityki Realnej – przyp. red.) mają bezpośredni dostęp do wiadomości światowych, natomiast reszta tzw. wyborców jest karmiona telewizją, która kłamie. Oni, co gorsza, jej wierzą, więc nie mogą się zaliczać do świadomych wyborców. Wyprzedzić Jarosława Kaczyńskiego nie jest trudno, pod warunkiem, że ma się do dyspozycji reżimową telewizję, albo tak jak Bronisław Komorowski – TVN.
Dlaczego to internetowe poparcie nie przekłada się na realne głosy? Dlaczego pana wyborcy nie chodzą do urn?
- Te głosy, które oddano na mnie na Facebooku, dostanę także w wyborach. A do tego jakieś 300 tys. innych.
Oficjalne sondaże są dla pana bezlitosne…
- Sondaże są robione przez bezpiekę. Większość biur badania opinii publicznej – podobnie jak redakcje gazet i Trybunał Konstytucyjny – została obsadzona przez agentów na samym początku istnienia III RP. To był bardzo staranny manewr. W pierwszym okresie można było założyć niezależny ośrodek, ale nie pomyśleliśmy o tym. Sondaże zakłamują rzeczywistość. Jest możliwe, że zadziałają na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Bo jeśli wyborcom będzie się ciągle powtarzać, że popiera mnie 1% Polaków, to faktycznie tyle dostanę głosów.
Mimo to wierzy pan w sukces? Jak pan ocenia swoje realne poparcie?
- Realne poparcie mam takie, jak na Facebooku. Może sytuacja by się zmieniła, gdyby mi dano dostęp do telewizji na tydzień przed wyborami, albo gdyby doszło do debaty z którymś z kontrkandydatów.
A z kim chciałby pan wejść w taką debatę?
- Z każdym, rzecz jasna, ale tak się nie stanie. Nie ma takiego polityka, który by się zgodził na debatę, bo wszyscy się mnie boją.
Kto byłby najciekawszym rywalem?
- Najciekawiej byłoby debatować z Bronisławem Komorowskim, albo z Jarosławem Kaczyńskim, bo ci kandydaci coś sobą reprezentują, co prawda niewielkie idee, ale zawsze jakieś. Nie mógłbym natomiast dyskutować z panem Napieralskim, bo jak ktoś po tym, co się stało w Grecji, może wciąż głosić socjalizm? Szkoda słów. Wiadomo powszechnie, że socjaliści dzielą się na dwa rodzaje: cwaniaków, którzy doskonale wiedzą, że to, co mówią jest kłamstwem, ale ponieważ na tym zdobyli elektorat, kłamią w żywe oczy oraz idiotów, którzy wierzą w to, co mówią. Za wysoko cenię pana Napieralskiego, żeby sądzić, że wierzy w te bzdury, które głosi. Z panem Pawlakiem rozmawiać nie można, bo to człowiek bezideowy, a partia chłopska nie jest partią polityczna, tylko związkiem zawodowym. A pana Olechowskiego nie lubię. Trudno byłoby mi zachować w jego obecności spokój. On nie ma żadnych poglądów, powtarza tylko to, co było w ostatnich sondażach. Czy widziała pani oficera bezpieki, który by mówił to, co myśli, takich na agentów nie biorą.
A Andrzej Lepper?
- Bądźmy poważni.
Czy osoba o takiej przeszłości w ogóle powinna kandydować?
- W demokracji każdy może kandydować. Ja jestem jej wrogiem.
O demokracji powiedział pan kiedyś: „Jak może istnieć ustrój, w którym dwóch meneli spod budki ma dwa głosy, a profesor uniwersytetu ma jeden głos? Trzeba być idiotą, żeby chcieć w takim ustroju żyć”. Nie zmienił pan zdania?
- W demokracji decyduje większość, a jak wiadomo zawsze więcej jest głupich niż mądrych. Skutki widać na własne oczy. Wszystkie pięć tygrysów Azji, które niezwykle szybko znalazły się w gronie państw o najwyższym w świecie wzroście gospodarczym było dyktaturami. Kraj demokratyczny nie ma szans na podobny „tygrysi skok”.
W takim razie, jaką pan widzi alternatywę dla Polski – jeśli nie demokracja to co?
- Czekam aż to wszystko się zawali. Demokracja nie jest normalnym ustrojem.
A jaki jest normalny ustrój?
- Pani chyba żartuje. Ten, który istniał przez 99% historii ludzkości. Normalnym ustrojem zawsze była monarchia. Demokracja jest pryszczem na zdrowym ciele ludzkości. Tak samo zginie jak demokracja ateńska, jak Rzeczpospolita szlachecka.
Czy jeśli zostanie pan prezydentem, chciałby pan również zostać królem Polski?
- Nie. Trzeba by wówczas zakładać dynastię, a to ciężka praca. Natomiast z chęcią bym zainstalował jakiegoś odpowiedzialnego króla Polski.
Jak by pan to przeprowadził?
- Napoleon III miał swoje sposoby (bratanek Napoleona I, po rewolucji 1848 r. prezydent Francji. Pozował na demokratę, w istocie dążył do odbudowy cesarstwa. W 1852 r. dokonał zamachu stanu, wprowadził stan wojenny, wreszcie koronował się na cesarza Francuzów – przyp. red.).
Zamierza pan zmienić konstytucję?
- Tak, obecnej i tak nikt nie przestrzega.
Ale konstytucja ostatnio bardzo się sprawdziła w tak trudnej ustrojowo sytuacji po katastrofie smoleńskiej.
- Nie widzę nic specjalnego w tym, że zastępca objął obowiązki zmarłego prezydenta. Choć oczywiście mogłoby się zdarzyć, że konstytucja by takiego wariantu nie przewidywała.
Jaka będzie pierwsza decyzja, jaką podejmie pan jako prezydent?
- Jednym z pierwszych moich posunięć będzie przywrócenie urzędu hetmana polnego, który w czasie pokoju zajmuje się wizytowaniem jednostek, natomiast w wypadku wojny obejmuje dowództwo nad siłami zbrojnymi. Przed wojną ta funkcja nazywała się Generalny Inspektor Sił Zbrojnych. Ten urząd istniałby obok funkcji szefa MON, odpowiednika hetmana wielkiego, który zarządza pieniędzmi. Wojskiem nie może dowodzić szef sztabu, bo to człowiek na „nie”, kunktator, a dowódca musi być człowiekiem, który armię porwie do przodu, tak jak generał Patton.
Innym projektem, który zamierzam przeprowadzić będzie reforma sądownictwa. Trzeba wrócić do normalności. Chciałbym przywrócić roczki sądowe, które działały w Polsce przed rozbiorami. Do danej miejscowości zjeżdżał sędzia nie z tego miasta, nie wiedział z góry, jaką sprawę dostanie, bo ją losował. Przed wejściem na salę sądową zakładał perukę, co jest sprawą bardzo istotną, bo dzięki temu na ulicy nikt nie mógł go poznać. Problem korupcji zniknąłby od razu. Po drugie sprawa musiałaby trwać do końca. Obecnie sprawy trwają latami, sam 15 lat temu miałem sprawę z Jarosławem Kaczyńskim, która po siedmiu latach została umorzona, bo pod koniec obaj zapomnieliśmy, o co w niej chodziło. Sprawiedliwość musi być wymierzona natychmiast. Jeśli mordercę złapano na gorącym uczynku z nożem w ręku i on się przyznaje, ma wisieć na drugi dzień.
Czy jako prezydent podpisałby pan ustawę, która sankcjonowałaby karę śmierci?
- Nawet ją zaproponuję. Co prawda, po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, przeforsowanie tej ustawy oznaczałoby praktyczną separację od Unii Europejskiej, ale myślę, że dałoby się to zrobić. A jaki wrzask by się podniósł w Brukseli. Ci faszyści nie popuszczą. Nazywaliby nas barbarzyńcami, ale tak naprawdę kara śmierci to przejaw cywilizacji. W prymitywnych plemionach jej nie było. Jak ktoś kogoś zamordował mógł co najwyżej dostać kopa w tyłek. Kara śmierci to proces, ewolucja.
Historia zna wiele przypadków błędów sądowych.
- Znany jest jeden przypadek niesłusznie skazanego na karę śmierci faceta, który miał IQ 72 i przyznał się za kogoś innego. Ten nowojorski rabuś brał udział w co najmniej trzech zabójstwach, ale sam nie zabijał, tylko się przyglądał. Wszystkie pozostałe przypadki są naciągane. Teraz mamy badania DNA, wtedy mogły być błędy, teraz jest to praktycznie niemożliwe. Czasami zdarza się pomyłka kierowy w wyniki której pasażer ginie. Szansa, że pani zginie w wyniku pomyłki kierowcy jest parę milionów razy większa niż szansa, że zginie się w wyniku pomyłki sędziego. Sędziowie nie mają zwyczaju wymierzać kary śmierci, kiedy mają wątpliwości.
Popiera pan karę śmierci, a czy jest pan zwolennikiem eutanazji?
- Eutanazja jest obecnie po cichu popierana przez rządy, które mają nadzieję, że się wymigają od płacenia emerytur. Człowiek przez całe życie odkłada na emeryturę, a jak skończy 65 lat to mu się mówi: poprzyj partię czynem, umrzyj przed terminem. Każdemu wolno popełnić samobójstwo, nie mamy prawa tego zawalać na innych. Lekarz nie może zabijać.
A co z aborcją? Czy ustawa antyaborcyjna powinna zostać zaostrzona?
- Ronald Reagan słusznie mówił, że za aborcją opowiadają się na ogół ci, którym wyskrobanie już nie grozi. W wieku XIX przypuszczalnie byłbym zwolennikiem aborcji, bo wtedy uważano, że dziecko istnieje od chwili narodzin. Teraz w wyniku rozwoju techniki jesteśmy w stanie utrzymać przy życiu płód także poza organizmem matki. Trzeba przyjąć, że w tej chwili jedynym logicznym początkiem życia ludzkiego jest moment zapłodnienia.
Byłby pan za zapisem w konstytucji, który proponuje Marek Jurek o ochronie życia od poczęcia do naturalnej śmierci?
- Oczywiście. Z tym, że dla mordercy naturalna śmierć jest na szubienicy. Życie trzeba chronić, ale nie twierdzę, że za aborcję kary muszą być wysokie. Kodeks karny za zabicie dziecka już narodzonego przewiduje nadzwyczajne złagodzenie kary dla kobiety w szoku poporodowym. Kara powinna być mniejsza niż za zabicie dziecka narodzonego, ale powinna być, skoro dziś karze się nawet za zabicie kota. Dyskutowałem kiedyś z pewny libertarianinem amerykańskim, który zapytał mnie, czy jeśli miałbym niechcianą narośl na plecach, którą musiałbym nosić przez dziewięć miesięcy, czy nie miałbym prawa się od niej uwolnić? Tyle, że kobiecie dziecka nikt nie przyklejał do pleców, coś musiała w tym kierunku zrobić.
A gdyby chodziło o ofiarę gwałtu, co wtedy?
- Mówimy o człowieku, przez dziewięć miesięcy chyba mogłaby go ponosić.
A potem co? Oddać dziecko do adopcji?
- Oczywiście. Można też dziecko w pewnym sensie sprzedać rodzinie, która nie może mieć własnego, ale wówczas trzeba uważać, żeby się nie naciąć na handel organami. Nie stawiałbym na samodzielne kontakty, jakaś społeczna organizacja powinna się tym zajmować.
W rozmowie z moją redakcyjną koleżanką Katarzyną Izdebską przyznał pan, że nie pobiera pan emerytury. Dlaczego? Czy ze względów ideologicznych?
- Pół życia byłem w ZUS-ie, a drugie pół - w KRUS-ie. Obie te instytucje nie czują się za mnie odpowiedzialne, w żadnej nie mam koniecznego stażu. Zarabiam dość dużo, na pewno więcej niż wynosi pensja prezydenta i nie odczuwam potrzeby posiadania emerytury, poza tym przeraża mnie konieczność wypełnienia tysięcy papierków.
Jak pan widzi rolę Polski w faszystowskiej – jak ją pan określa - UE?
- Trzymać się jak najdalej od Brukseli i tyle. Polska od 1 grudnia przestała być suwerennym państwem. Jesteśmy teraz prowincją federacji o nazwie Unia Europejska. Przede wszystkim nie powinniśmy przyjmować euro. Sam zawsze byłem przeciwnikiem wspólnej waluty, nawet wówczas, gdy wszyscy przeżywali euforię związaną z tym projektem. Dziś wielu ekonomistów zmieniło zdanie, gdy okazało się, że kraje eurolandu zniosły kryzys znacznie gorzej niż państwa spoza strefy euro.
Jakie ma pan inne pomysły gospodarcze?
- Nie chcę obiecywać wiele, bo nie wszystko uda się przeforsować. Chciałbym zlikwidować podatek dochodowy. O ile VAT i akcyza są narzucone przez Brukselę, to podatek dochodowy możemy zlikwidować i nic nam Bruksela nie może zrobić, bo takie decyzje leżą w gestii prowincji.
Powiedział pan, że Polska nie jest normalnym krajem, a jaki kraj jest pana zdaniem normalny?
- Przykładem idealnego kraju jest Liechtenstein, który ma znakomite wyniki gospodarcze. Mimo że jest maleńki i nie należy do Unii, świetnie sobie daje radę.
Czy to jest miejsce gdzie chciałby pan mieszkać?
- Nie lubię gór, więc nie wiem, czy bym polubił Liechtenstein. Nigdy tam nie byłem, ale jako zdeklarowany monarchista chyba muszę się wybrać.
Co pana przekonało do monarchizmu?
- To, że jedynie właściciel państwa ma na względzie jego interes. Jeśli wie, że krajem będzie rządził potem jego syn, a następnie wnuk to stara się, żeby państwo dobrze się rozwijało. W demokracji myśli się o jednym: żeby wygrać wybory, co będzie za pięć lat nikogo już nie interesuje. Perspektywa pięćdziesięciu lat w ogóle już nie jest brana w rachubę. Dlatego np. nas system emerytalny zbankrutował, co przewidziałem już w 1965 r. Król tak nie myśli, on chce dobrego państwa dla swoich dzieci i wnuków. Prezydent z kolei chce się tak nakraść, żeby jego dzieci i wnuki miały, z czego żyć.
A pan jaką ma wizję prezydentury?
- Marzę o silnej prezydenturze w stylu francuskim.
We Francji panuje system półprezydencki. Chciałby pan zwiększyć uprawnienia głowy państwa?
- Tak. Chcę być prezydentem-kreatorem. Zasypywałbym sejm projektami ustaw i myślę, że niektórych posłowie nie odważyliby się odrzucić, np. wspomnianej ustawy o naprawie sądownictwa.
Czy pokusi się pan o ocenę prezydentury Lecha Kaczyńskiego?
- Głosowałem na pana Lecha Kaczyńskiego, bo miałem nadzieję, że nie podpisze Traktatu Lizbońskiego. Liczyłem też, że będzie się przeciwstawiał Niemcom, co robił. Niestety jednocześnie prowadził wojnę z Rosją. A wojnę na dwóch frontach już w 1939 r. próbowaliśmy prowadzić i wiadomo, jaki był skutek. Wiadomo: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, więc nic dziwnego, że oba państwa zaczęły się porozumiewać ponad naszymi głowami. Cieszmy się, że nas nie rozebrali, bo i takie przypadki były w historii.
A co pan sobie pomyślał 10 kwietnia, kiedy dowiedział się pan, że spadł samolot z tyloma ważnymi politykami na pokładzie, w tym z prezydentem i jego małżonką?
- Wypadki chodzą po ludziach.
W sieci roi się od teorii spiskowych na temat tragedii. Czy pan ma swoją wersję wydarzeń z 10 kwietnia?
- Po to, by teorie spiskowe się nie tworzyły należało na drugi dzień upublicznić zapisy z czarnych skrzynek. Ponieważ tego nie zrobiono, zaczęły rodzić się podejrzenia, że są one poddawane manipulacjom, że coś z nich jest wycinane, etc. Dziś już nie uwierzę, że nie było przy nich mataczenia. Rezerwuję pewną szansę na teorię spiskową, ale nie podejrzewam Rosjan tylko WSI. Lech Kaczyński miał przecież w rękach aneks do raportu WSI i szantażował tym pewnych ludzi. Byli ludzie z WSI mieli interes w tym, żeby usunąć Ś.P. Lecha Kaczyńskiego. O wiele łatwiej było to zrobić polskim służbom, niż Rosjanom.
Jak pan widzi rolę kobiet w polityce? Co pan sądzi o parytetach?
- Tak samo jak mężczyzn. Bruneci nie mają parytetów, więc dlaczego kobiety miałyby je mieć. Nie liczę kobiet w parlamencie. Przypomina mi się dowcip z głębokiej komuny. Dyrygent moskiewskiej orkiestry symfonicznej przyjeżdża do Londynu. Dyrektor filharmonii pyta go o problem antysemityzmu w Związku Sowieckim. Jaki antysemityzm – odpowiada dyrygent - ja mam w swojej orkiestrze 37 Żydów. Samo liczenie kobiet świadczy o dyskryminacji. Parytety to traktowanie kobiet jak niepełnosprawnych.
A bierze pan uwagę taki scenariusz, że kobieta zostanie prezydentem? W tej kampanii kobiet brakuje.
- Skoro kobiet nie ma, to znaczy, że się do polityki nie garną. Tak samo wśród koszykarzy NBA nie ma mężczyzn poniżej 180 centymetrów, bo się tam nie nadają.
Kobiety nie mają predyspozycji do polityki?
- Tak jak mężczyźni do zawodu pielęgniarza. Oczywiście są wyjątki, sam jestem wielkim miłośnikiem lady Małgorzaty Thatcherowej. Gdyby ona kandydowała na prezydenta Polski, na pewno bym na nią zagłosował. Nie mam nic przeciwko kobietom w polityce, tylko powtarzam, to musi być kobieta, która ma predyspozycje, by bez żadnej taryfy ulgowej konkurować z mężczyznami.
Jakby pan widział rolę swojej żony jako Pierwszej Damy?
- Jest cała masa obowiązków reprezentacyjnych, których nie znoszę. Przecinanie wstęg, głaskanie dzieci po główkach - to znakomite zajęcia dla kobiety.
A jeśli chodzi o życie codzienne, to gdzie pan widzi kobietę? W domu, „przy garach”?
To zależy od konkretnego stadła. Znam blisko rodzinę, w której on zajmuje się gotowaniem obiadów i wyprowadzaniem psa na spacer, a ona zarabia. To jednak wyjątek do reguły. Nie posyła się ciężarówki po kostkę masła, a malucha po tonę cementu. Z tych samych powodów 100-kilogramowego faceta nie używa się do zamiatania podłogi, ale do łupania siekierą. Takie są naturalne predyspozycje płci i koniec. Kobieta potrafi wytrzymać przy dziecku wiele godzin, mężczyzna by totalnie zgłupiał. Natomiast kazać kobiecie całki liczyć to okrucieństwo. Teraz biedne dziewczyny mają równania różniczkowe już w liceum. Przeciętny mężczyzna nie daje sobie z tym rady, a co dopiero kobieta. Udają tylko, że rozumieją. Kiedyś zrobiłem eksperyment: zaczepiłem na ulicy dwadzieścia kobiet, które skończyły liceum i pytałem je, co to jest logarytm. Ani jedna nie wiedziała, chociaż parę lat wcześniej zdawały maturę. Pytam więc, po cholerę je męczono?
Gdyby pan zrobił taką samą ankietę wśród mężczyzn, wyniki byłyby takie same.
- Nie, co drugi wie.
Czy ciągle jest pan zwolennikiem legalizacji miękkich narkotyków?
- Dlaczego tylko lekkich?
Jestem liberałem, co prawda bardzo konserwatywnym, ale uważam, że skoro nie zabraniamy popełniać samobójstw, to dlaczego mamy nie pozwalać na branie narkotyków. Trzeba jednak pamiętać o jednej rzeczy: są różne narkotyki i o ile szkodliwość marihuany jest porównywalna z nikotyną, a haszyszu z alkoholem, to hera i kokaina to zupełnie inna bajka. Może się zdarzyć, że dzieciak, którego straszy się tym, że narkotyki są czymś straszliwym zapali raz czy drugi marychę, stwierdzi, że nic mu się nie dzieje, więc sobie pomyśli: narkotyki są ok i sięgnie po mocniejsze dragi. Otóż między marychą a herą jest kolosalna różnica. Niektórym ludziom wystarczy raz czy dwa razy spróbować, żeby się uzależnić, a z uzależnienia wychodzi 2% dziewczyn i 19% mężczyzn. Reszta prędzej czy później schodzi z tego świata.
A czy pan, tak jak premier Donald Tusk, ma doświadczenia z marihuaną?
- Narkotyki na mnie nie działają. Parę razy próbowałem marihuany, ale bez efektu. Podobnie mam z alkoholem i nikotyną. Po wypiciu dwóch butelek wina i butelki likieru potrafię bez problemu prowadzić samochód – taki eksperyment przeprowadził ze mną kiedyś TVN.
W wywiadzie dla „Dziennika” powiedział pan, że „geje to formacja faszystowska”. Nadal pan tak uważa? Czy wsparłby pan legalizację związków partnerskich?
- Homoseksualista to za długie słowo, dlatego mówię pieszczotliwie - homoś. Gej to zupełnie co innego, to importowany z zachodu typ, który zrobił sobie z gejostwa sposób życia.
Część gejów to wcale nie są homosie, oni urządzają parady, wygłupiają się, żeby ciągnąć pieniądze z UE. Tak samo jak Bagsiki wcale nie byli Żydami, tylko ich udawali za kasę. Podobnie duecik Tatoo – dziewczyny grały lesbijki, bo im się to opłacało. Geje demoralizują społeczeństwo. Są różne sposoby uprawiania miłości, seks oralny, miłość hiszpańska, ale nikt nie urządza pochodów zwolenników tych praktyk. Niech sobie robią, co chcą, ale po cichu. Kiedyś pisałem o takim przypadku, że homosia za obnoszenie się ze swoją orientacją seksualną po dwóch tygodniach wywalono ze szkoły. Narzekał potem na dyskryminację homoseksualistów. Gdyby ten pan był zwolennikiem miłości oralnej i nie ukrywał tego, to wyleciałby ze szkoły po dwóch dniach. O pewnych rzeczach się po prostu nie mówi, zwłaszcza dzieciom. Homoś to homoś, dopóki mnie nie podrywa, to mi nie przeszkadza. Jest wielu zboczeńców, niech sobie żyją.
Homoseksualizm to pana zdaniem zboczenie?
- Co nie jest normalne, to jest zboczone. Znam wielu homosiów i oni wcale się nie uważają za normalnych, oni są wybitni, są creme de la creme, normalnymi gardzą.
A co z legalizacją związków partnerskich? Jest pan za czy przeciw?
- Małżeństwa mają pewne uprawnienia – moim zdaniem niesłuszne – z tego względu, że państwo liczy, że osoby, które zawarły związek będą miały dzieci. Celem jest przysporzenie obywateli. A homosie z oczywistych względów dzieci mieć nie mogą.
Ale wiele gejów i lesbijek ma dzieci. Taki jest stan faktyczny.
- Wilcza Matka i Ojciec z „Księgi Dżungli” też mieli dziecko, ale to nie było ich dziecko. Przecież jeśli dwóch homosiów chce zawrzeć dozgonny związek małżeński nikt im nie broni założyć spółki cywilnej pod nazwą Małżeństwo Kowalskiego z Wiśniewskim. Wówczas ich majątek staje się wspólny, a statut spółki może przewidywać, że dochodzi do tego po założeniu obrączki na palec i odegraniu Marsza Mendelssohna. W żądaniach legalizacji związków partnerskich wcale nie chodzi o prawa homosiów, ale o zniszczenie społeczeństwa patriarchalnego. O ośmieszenie i zniszczenie rodziny. Taki jest cel gejów, ale nie homosiów. Homosie żyją obok nas od dwóch tysięcy lat i nigdy nikomu nie przeszkadzali.
Dlaczego geje mają taki cel?
- Nie tylko oni. Jest cała masa ludzi, którzy zajmują się niszczeniem naszej cywilizacji. Oni głównie siedzą w Brukseli. I im się udaje. Świat nas podbija. Rodzina, honor, wszystkie nasze wartości zostały zanegowane przez tych „postępowców”. Jak tak dalej pójdzie, za 20 lat Polska będzie graniczyła z Kalifatem Saksonii, Hanowerską Republiką Turecką oraz Kurdyjską Republiką Meklemburgii. Jeżeli kobieta muzułmańska ma ośmioro dzieci, a biała kobieta 0,8 dziecka to musi się tak skończyć.
Jeżeli pierwsza tura okaże się dla pana niekorzystna, kogo pan wesprze w drugiej?
- Nie zastanawiam się nad tym. Podstawowa zasada alpinistów brzmi: nie wolno myśleć o tym, że można odpaść od ściany.
Dlaczego zdecydował się pan po raz kolejny na udział w wyborach prezydenckich? To już pańskie czwarte podejście, jest pan prawdziwym weteranem. Po co to panu?
- Startuję, bo chcę, żeby ludzie mieli wybór. Wszyscy czterej główni kandydaci to przedstawiciele obozu okrągłego stołu, którzy akceptują euro-socjalizm w takiej czy innej formie. To absurdalna gospodarka. Dotacje europejskie niszczą produkcję, wszystkiego mamy w nadmiarze. 50 lat temu gazety były pełne porad, jak za 100 zł dać mężowi jak najwięcej kalorii, dzisiaj są porady jak za 50 zł zjeść posiłek, który ma 3 kalorie.
Jak pan ocenia rząd Donalda Tuska?
- Ogólna reguła liberałów jest taka, że państwo powinno robić jak najmniej. Tam, gdzie rząd Tuska nic nie robił: nie walczył ze świńska grypą – nie było epidemii, nie walczył specjalnie z kryzysem i go nie było. Tam, gdzie rząd brał się za coś - niestety same nieszczęścia. Jako prezydent starał bym się pana Tuska jako starego liberała, z którym znamy się jak łyse konie, przekonać do tego, żeby nic nie robił w tych sprawach, w których nie trzeba.
Dobrze by się panowie dogadywali?
- To zależałoby od układu. Zdaje sobie pani sprawę, kto za nim stoi, od aferałów i bezpieczniaków jest gęsto w partii Tuska. Polską rządzą zdegenerowane służby specjalne. Nie wiem, na ile Tusk jest w stanie przeciwstawić się naciskom. Swego czasu obiecał przecież, że jeśli Aleksander Grad nie sprzeda stoczni do 30 stycznia, to go wyrzuci, ale tego nie zrobił, bo bezpieka mu nie pozwoliła. To był ich człowiek. Później za pomocą szantażu zmusili go do rezygnacji z kandydowania na prezydenta. Po to wystawili Olechowskiego, w ten sposób mogą trzymać go w szachu grożąc, że jeśli wystartuje, TVN będzie popierało Olechowskiego, a nie Tuska.
O jakiej Polsce pan marzy?
- O wolnej Polsce, w której panuje zasada: chcącemu nie dzieje się krzywda.
W której nikt nie będzie sprawdzał, czy zupę sobie solę, cukrzę czy dosypuję do niej marihuany. Bo to moja prywatna zupa. Gdzie nikt nie wtrąca się, do jakiej szkoły chcę posłać dziecko, ani czy daję mu klapsa, bo to moje dziecko, a nie rządowe. Polska o jakiej marzę to normalny kraj, w którym podatki są niskie i nie ma podatku dochodowego. Gdzie Izba skarbowa nie sprawdza, gdzie coś kupiłem i za ile, bo co to kogo obchodzi. W normalnej Polsce wydawałoby się dwa razy więcej pieniędzy na wojsko i policję, bo chcę mieć silną armię i policję, której bandyci będą się bali. Byłoby to państwo prawa.
Rozumiem, że dlatego pańska partia nazywa się Wolność i Praworządność.
- Dokładnie tak.
Z Januszem Korwin-Mikkem, kandydatem na Prezydenta RP, rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska
rouse
Fri, 18 Jun 2010 - 10:05
Polecam do przeczytania ostatni felieton Ziemkiewicza
http://fakty.interia.pl/felietony/ziemkiewicz/news/glosuj-zmien-polske,1493762
Ostatni przed wyborami felieton będzie czymś w rodzaju prywatnej odezwy. Nie zamierzam informować nikogo, na kogo będę głosować w pierwszej turze. Pozostanie to moją, jak zwykłem mawiać, gorzką tajemnicą. Ale jest coś, do czego namawiam. Do tego, żeby w pierwszej turze nie angażować się w mecz pomiędzy hegemonami polskiej sceny politycznej, ale głosować na tego kandydata, którego poglądy uważa się za najbliższe sobie i najbardziej warte wspierania.
Jeśli któryś z głównych kandydatów miałby już teraz zdobyć ponad połowę głosów (co wydaje się wątpliwe) - to ci, którzy nie chcą na niego głosować, nic na to nie są w stanie poradzić. W takim wypadku tym bardziej warto pokazać, że są ludzie, którzy nie chcą być wiecznie zmuszani do sędziowania w plebiscycie między nie-Kaczyńskim i nie-Tuskiem, ludzie, którzy nie mieszczą się w tym podziale i domagają się podania nowej karty dań.
Jeśli natomiast - co wydaje się najbardziej prawdopodobne - do drugiej tury dojdzie, to wtedy właśnie będzie czas, by głosować na mniejsze zło.
Żeby mieć to od razu z głowy, parę słów i o tym momencie - choć czytelnicy, którzy zaglądają tu regularnie, znają już doskonale moje zdanie w tej kwestii. Jak pisałem, wybór, przed którym stawia nas duopol PO-PiS to wybór, przenośnie mówiąc, pomiędzy mafią a sektą. Większość Polaków woli mafię. To w jakiś sposób zrozumiałe. Mafioso postrzegany jest jako bardziej przewidywalny, jeśli da mu się haracz, to zostawi człowieka w spokoju, podczas gdy inkwizytor może się w każdej chwili przywalić do każdego.
Ja osobiście z dwojga złego wolę inkwizytora, także dlatego, że wiem, do jakiego stopnia został ponad swe rzeczywiste wady zdemonizowany przez mafijne media, ale rozumiem sposób, w jaki kombinuje sondażowa większość (i, przy okazji, rozumiem także to, dlaczego zupełnie nie zmienia sondaży uporczywe udowadnianie przez prawicowców, że mafia jest mafią; bo ludzie to doskonale wiedzą, ale - patrz wyżej).
Zwracam jednak uwagę, że wybory prezydenckie mają inną specyfikę, niż parlamentarne. Prezydent nie ma w Polsce wielkiej władzy, ale jedno może: trzymać nogę w drzwiach. Blokować co bardziej bezwzględne posunięcia rządzących, powstrzymywać niszczenie przez nich ostatnich mechanizmów kontrolujących lub ograniczających ich wszechwładzę.
Kto chce, niech wierzy, że miłościwie nam panująca sitwa potrzebuje wyzwolenia się spod tej kontroli po to, by móc wreszcie reformować Polskę i nieść jej "dobre zmiany". Ja takich uważam - przykro mi, jeśli się ktoś obrazi, ale "amicus Plato" - za naiwnych idiotów. Zbyt wymowny jest sposób, w jaki ta szajka zamiotła pod dywan aferę hazardową i dziesiątki innych swych nadużyć, zbyt wiele mówi o niej pośpiech i bezwzględność w wyciągnięciu wszystkich korzyści z tak szczęśliwego dla niej trafu, jak katastrofa smoleńska.
Jeśli ktoś, póki jeszcze można to zrobić, informowany jest (przykład z ostatniej chwili) o projekcie ustawy, dającej "odzyskanemu" przez Platformę CBA uprawnienia niewyobrażalne w cywilizowanym kraju i czyniące z niego przedziwną wszechpolicję, która nawet nie musi udawać, że prowadzona przez nią inwigilacja czy prowokacje mają cokolwiek wspólnego ze zwalczaniem korupcji, i albo nie chce tej informacji przyjąć do wiadomości, albo, jak wspomniane mafijne media, nie widzi problemu, skoro uprawnienia te ma dostać władza "słuszna", a nie "niesłuszna" - to starożytne greckie określenie "idiota" (dosł. człowiek nie interesujący się polityką, nie biorący udziału w życiu politycznym) jest najłagodniejszym spośród narzucających się.
Więc proszę to pamiętać: w tych wyborach nie decydujemy, czy Polską będzie rządzić mafia czy sekta, bo to już jest przesądzone, przynajmniej do przyszłego roku. W tych wyborach zdecydujemy tylko, czy władza mafii zyska charakter absolutny i czy pozbędzie się ona nie tylko kontroli, ale nawet możliwości przekazania społeczeństwu wiedzy o jej postępkach.
Uważam, że taki scenariusz byłby najczarniejszy - i aby go uniknąć, trzeba będzie zapewne głosować na kandydata z władzą skłóconego, nawet jeśli się go nie lubi i niezbyt mu ufa. Tak każe rozsądek. Ale ten rozsądek zdąży pokierować naszą ręką, powtarzam, za dwa tygodnie. Na razie warto pokazać, że w podziale na Polskę nie-Kaczyńskiego i nie-Tuska nie wszyscy się mieścimy. Naprawdę.
Rafał A. Ziemkiewicz
vacu
Sun, 20 Jun 2010 - 14:30
Przypadkiem trafiłem na cytaty z książki "Antypodręcznik filozofii - lekcje sokratejskie i alternatywne" Michael'a Onfray'a, może niewiele mają wspólnego z samymi wyborami natomiast pasują do mojego ostatniego posta (zresztą dyskusja o samych wyborach jako takich jest imho totalną głupotą). Co prawda całej książki nie znam (postaram się zdobyć i przeczytać) ale wkleję te fragmenty do przemyślenia dla niektórych:
"Społeczeństwo nie lubi wolności, ponieważ nie tworzy ona porządku, spójności społecznej, użytecznej wspólnoty, lecz powoduje eksplozję aktywności, indywidualizacji i atomizacji społeczeństwa. Wolność budzi strach, przerażenie, niepokoi jednostkę, która staje twarzą w twarz ze sobą, ogarnięta wątpliwościami, wobec możliwości wyboru, a więc wobec doświadczenia ciężaru odpowiedzialności. Wolność przeszkadza społeczeństwu również dlatego, że woli ono osoby zintegrowane w ramach jednego projektu, w którym każdy ma swoje miejsce, niż ogromną ilość spektakli odgrywanych przez niewielkie grupy indywidualistów."
"Swobodne korzystanie ze swojego czasu, ciała, życia budzi większy strach niż zadowalanie sie postawą posłuszeństwa wobec instancji wymagających uległości - rodziny, szkoły, pracy zawodowej oraz wykorzystanie innych oferowanych przez społeczeństwo okazji, żeby porzucić wolność na rzecz bezpieczeństwa, jak zawód, status, odbiór społeczny, uznanie dzięki pieniądzon, i tak dalej. Oto dlaczego aby uniknąć lęku, jaki niesie wolność, ludzie tak często rzucają sie w ramiona machin społecznych, które w końcu ich wchłoną, zmiażdżą, a następnie strawią.
Od waszych najmłodszych lat szkoła bierze na siebie uspołecznienie was, innymi słowy stara sie sprawić, żebyście zrezygnowali ze swojej dzikiej wolności i woleli wolność zdefiniowaną przez prawo. Ciało i dusza podlegają formowaniu i wytwarzaniu. Wpaja sie wam określony sposób widzenia świata, pojmowania rzeczywistości, myślenia. Podlegacie normowaniu. Uczeń szkoły podstawowej, gimnazjalista, licealista, student classes préparatoires - każdy jest przedmiotem oddziaływania imperatywu wydajności szkolnej: punkty, które trzeba zbierać, oceny, które trzeba otrzymać, raczej powyżej średniej, współczynniki, które decydują o tym, co jest ważne, a co nie, żeby was zintegrować, dzienniczki ucznia, które sa jak kartoteka policyjna dołączona do wykonywanych przez was czynności administracyjnych, klasówki pisane zgodnie ze ściśle okreslonym kluczem, dyscyplina, której trzeba przestrzegać w najdrobniejszych szczegółach, cel przejścia do nastepnej klasy, teatr rady pedagogicznej, która bada zakres waszego posłuszeństwa, sprofilowanie w zalezności od potrzeb systemu, zdobywanie dyplomów jak skarbów sezamu, nawet jeśli jako takie niczemu nie służą: wszystko to ma na celu nie tylko rozwój waszych kompetencji (gdyby tak było, to po siedmiu latach nauki języka obcego bylibyscie dwujęzyczni), ile mierzenie waszej zdolności do posłuszeństwa, uległości, podporządkowania sie wymogom kadry nauczającej, zespołów pedagogów i dyrekcji."
"Ograniczeniu waszej indywidualnej wolności służy patrolowanie przestrzeni (architektura) i patrolowanie czasu (administracja). (...) Zawsze chodzi o to samo, chcemy mieć dobrego ucznia, dobrego żołnierza, dobrego obywatela, dobrego robotnika. Wolność. A po co? Przecież chodzi o to, żeby wielorakie możliwości czystej wolności wsadzić do klatki, żeby zmusić je do przejścia przez ucho igielne szkolnej dyscypliny. Dlatego że niewyrażonym celem tych zabiegów jest zgaszenie wspaniałych mocy nieporządku zawartych w wolności bez ograniczeń.
Najpotulniejszym, tym, którzy w najbardziej widoczny sposób wyrzekają sie indywidualnej wolności, wdzęczne społeczeństwo wypłaca gratyfikacje: miejsca pracy, odpowiedzialne stanowiska, delegowaną władzę, stopień w hierarchii, władzę nad drugim człowiekiem, pensje umożliwiające konsumpcję, to wszystko co wskazuje na daną jednostkę jako modelowo zasymilowaną. Dyplomy, kariera, praca, dochów: społeczeństwo nie szczędzi prezentów jednostkom najbardziej chętnym do współpracy w ramach jego projektu. Panoptyka czaj się wszędzie tam, gzdie istneije wolność: w rodzinach, w relacjach z innymi, oczywiście w pracy, ale równiez w dzielnicy, mieście, kraju. A wkrótce na całej planecie. Tylko garstka stawia opór wezwaniom syren i wybiera większą wolność, nawet jeślu musi zapłacić za nią mniejszym bezpieczeństwem lub mniejszą widzialnością społeczną. Do was należy wybór: czy będziecie należeć do tej garstki."
rouse
Fri, 25 Jun 2010 - 19:17
Lewica kupowana na częściDonald Tusk na własnych warunkach wybiera konkretnych lewicowców godnych włączenia do obozu władzy. Takich jak Belka czy Hausner, a więc raczej "lewicę kawiorową"
Retoryczne pojednanie Jarosława Kaczyńskiego z SLD wprawiło jego zwolenników w zakłopotanie, a przeciwników w panikę skrywaną wzmożoną (choć trudno wzmóc ją jeszcze bardziej) agresją. Pierwsi mniej lub bardziej wyrozumiale przycichli, drudzy jeszcze głośniej krzyczą, że przemiana Kaczyńskiego jest niewiarygodna, i cytują jego dawne, mocne słowa o postkomunistycznym układzie.
Jedno i drugie dowodzi, że w dziedzinie komentarza politycznego mamy rynek szalikowców, a nie analityków. Jako Polak i wyborca mogę się oburzać czy ubolewać, ale jako komentator polityczny nie mogę się dziwić ani udawać, że nie rozumiem. Życzliwa dla SLD retoryka to kolejny oczywisty etap zmiany politycznej strategii, która realizowana jest przez lidera PiS od dawna i która jest konsekwencją nowego odczytania przez niego rozkładu społecznych nastrojów.
Żelazny jest zmobilizowany Jeśli Kaczyński odczytuje je trafnie – a tak mi się wydaje – to szyderstwa jego przeciwników pozostaną bezsilne. Dywagowanie o "szczerości" przemiany lidera PiS jest mało ciekawe, bo politycznych strategii w ogóle się takie kryterium nie ima. Znacznie ciekawsze jest pytanie, czy to zmiana trwała (to znaczy co najmniej na wybory samorządowe i parlamentarne), czy chodzi tylko o przyciągnięcie w II turze wyborców Napieralskiego.
Za tą drugą tezą przemawiałaby specyfika wyborów prezydenckich, w których lepiej jest być mniejszym złem dla większej liczby wyborców niż niekwestionowanym idolem dla mniejszej. Patrząc na sprawę w kategoriach technicznych, ryzyko, jakie podejmuje Kaczyński, deklarując pojednanie z postkomunistami, nie jest wcale tak duże, jak chcą wierzyć publicyści od zawsze go zwalczający.
Po katastrofie smoleńskiej, a bardziej jeszcze po bezwzględnym wyciągnięciu z niej przez PO wszystkich możliwych korzyści (w końcu to działacz SLD, a nie PiS, podsumował publicznie, że partia rządząca zachowała się "jak sępy na pobojowisku") i po oddaniu Rosjanom walkowerem śledztwa żelazny elektorat PiS jest zmobilizowany jak nigdy. Pała żądzą odegrania się za dwa lata upokorzeń, kłamstw, obelg Palikotów i Niesiołowskich, prób odebrania "Polsce ciemnej" prawa do istnienia i skazywania jej na los dinozaurów; łatwo przyjmie argument redaktora naczelnego "Gazety Polskiej", że "Kaczyński dla dobra Ojczyzny gotów sprzymierzyć się z samym diabłem" i że po prostu właśnie to robi.
Może najbardziej rozczarowani dotychczasowi wielbiciele uznają "nowego" Kaczyńskiego już tylko za mniejsze zło niż "kandydat UD i WSI", ale i tak na niego zagłosują. Jeśli zaś dzięki temu za "mniejsze zło" uzna lidera PiS także znacząca część wyborców Napieralskiego, strata zwróci mu się z nawiązką.
Bezpieczeństwo socjalne Gdyby wyborcy ci kierowali się partyjnym interesem SLD, rzecz byłaby oczywista. Objęcie przez PO w posiadanie obu ośrodków władzy uczyni ją tak potężną, że przystawki po prostu przestaną być Tuskowi potrzebne, znajdą się całkowicie na jego łasce i niełasce; ewentualna wygrana Kaczyńskiego pozostawia natomiast SLD w grze. Rzecz więc nie w obietnicach, których można przecież nie dotrzymywać (by przypomnieć choćby ustalenia wokół ustawy medialnej), tylko w oczywistych dla każdego polityka uwarunkowaniach.
Ale wyborcy nie myślą w taki sposób. Kierują się przede wszystkim emocjami, które trudno do końca odczytać. W wielkim uproszczeniu rzec można, iż na wybór lewicy składają się w tej chwili, by tak to ująć, tęsknota za opiekuńczością państwa, afirmacja dla "europejskości" rozumianej hasłowo jako obyczajowy liberalizm oraz afirmacja historii PZPR i PRL, przy czym trzeci z tych czynników jest już znacznie słabszy i można go mierzyć startowym poparciem dla Napieralskiego w chwili ogłoszenia wyborów, gdy szyld SLD zapewniał mu tylko głosy "elektoratu partyjno-mundurowego".
Dwie pierwsze zaś ze wspomnianych emocji od dawna już ogrywane były przez PO i PiS, pozwalając im stopniowo, od dwóch stron, podbierać lewicy postkomunistycznej kolejnych stronników. PO zabierał tych hołdujących medialnemu stereotypowi "europejskości", PiS tych tęskniących za bezpieczeństwem socjalnym. Przewagą Kaczyńskiego, którą zaczął on teraz dyskontować, jest to, iż wymyślając swego kandydata jako tradycyjnego patriarchę, "ładniejszego" Lecha Kaczyńskiego, Platforma popadła w sprzeczność ze swym dotychczasowym wizerunkiem partii "nowoczesnej". W socjalnej lewicowości Kaczyński jest więc dużo bardziej wiarygodny niż Komorowski w lewicowości obyczajowej, i jeśli tak spojrzeć na sprawę, to lider PiS dla walki o głosy Napieralskiego zmienia się znacznie mniej niż Komorowski nagle pojawiający się na feministycznym kongresie z poparciem dla "parytetów".
Kaczyński na pewniaka Na to, kogo ostatecznie wyborcy Napieralskiego uznają za "mniejsze zło", ma oczywiście jakiś wpływ, jak zachowa się on sam i inni działacze SLD (osobiście sądzę, że nie poprze wyraźnie nikogo, co de facto będzie poparciem Kaczyńskiego), ale nie przesadzajmy z tym. Wyborcy ci w większości nie są wcale partyjnymi wyborcami SLD (poza wspomnianą grupką, która stawiała na kandydata lewicy od początku), tylko rozczarowanymi Komorowskim wyborcami PO. Tylko czym konkretnie rozczarowanymi? Oto właśnie pytanie warte prezydentury.
Jarosław Kaczyński zakłada wyraźnie, że co najmniej znaczącą ich część stanowią wyborcy "socjalni" i do nich się zwraca. Deklaracje, że nie ma już postkomunistów, jest tylko lewica, nie mają służyć pojednaniu z Kwaśniewskim czy Cimoszewiczem, mają jedynie pokazać owym "socjalnym" wyborcom SLD, że nie mają już powodu, by nie głosować na kandydata, który bliskie im idee roszczeniowej lewicy wywodzi z odmiennej, solidarnościowej tradycji. Jeśli prawdę mówił swego czasu profesor Kazimierz Kik, definiując żywioł lewicowy polskiego społeczeństwa jako połączenie roszczeniowości ekonomicznej z tradycjonalizmem obyczajowym, to Kaczyński idzie na pewniaka.
Oczywiście, nie musi to być ocena trafna. Platforma najwyraźniej kieruje się innym rozpoznaniem. Uważa, że emocje świętej wojny, na których jechała przez ostatnie dwa lata, pozostają żywe, że podział "kulturowy" wciąż ważniejszy jest w społeczeństwie od podziałów "ekonomicznych". Dlatego jej pomysłem na kampanię pozostaje straszenie "powrotem IV RP" (trochę urągające inteligencji wyborców – jeśli prezydentura w ręku PiS oznacza taki powrót, to znaczy, logicznie, że IV RP mieliśmy w Polsce do 10 kwietnia bieżącego roku), jednocześnie eksponowanie poparcia Zachodu, nie tylko niemieckiego MSZ, ale ponoć nawet samej Hillary Clinton, u boku której ma się Komorowski pokazać w przeddzień głosowania.
Wymachiwanie trumną Stereotypowa fraza o wyborczych "umizgach do lewicy" pomija więc to, co najistotniejsze – że obaj kandydaci zwracają się do różnych części lewicy. SLD bowiem jest nie od dziś głęboko podzielone w kwestii swej dalszej przyszłości – na część opowiadającą się za walką o autonomię na scenie politycznej kojarzoną z Napieralskim, i część "LiD-owską" z Kwaśniewskim, widzącą przyszłość ludzi lewicy w obrębie wielkiej "partii reform" skupionej wokół "zmodernizowania" Polski według postulowanego modelu państwa i społeczeństwa stopniowo rozpływającego się w strukturach europejskich.
Donald Tusk podjął w ostatnich miesiącach wyraźną próbę powrotu do tej idei (która po spektakularnej klapie LiD na parę lat odłożona została do lamusa), ale na nowych, własnych warunkach – w skrócie polegających na tym, że to on będzie sobie wybierał konkretnych lewicowców godnych włączenia do obozu władzy. Wybierał jednak akurat tych, którzy, jak Belka czy Hausner, są raczej "lewicą kawiorową" i łatwo mogą być uznani przez lewicowy elektorat za zdrajców. Wymachiwanie trumną Barbary Blidy uprawiane przez tę salonową część SLD i kibicujące "partii reform" media mają oczywiście na emocje tego elektoratu wpływ – ale czy przemożny?
Wynik wyborów zależy więc od wyniku sporu w łonie samej lewicy. Co wybierze – sojusz "lewicy pobożnej" z "lewicą bezbożną" pod hasłami socjalnymi, oferowany przez Kaczyńskiego, czy rolę przystawki PO w walce z widmem "IV RP"?
Źródło: http://www.rp.pl/artykul/498876_Ziemkiewic..._na_czesci.html
rouse
Fri, 25 Jun 2010 - 20:56
CYTAT(BARES @ pią, 25 cze 2010 - 18:14)

Twórca Porozumienia Centrum popiera Komorowskiego
Norbert Wojciechowski, który razem z Jarosławem Kaczyńskim zakładał Porozumienie Centrum jest w komitecie poparcia marszałka Sejmu. - Dobrze poznałem Kaczyńskiego i apeluję: oddajmy głos na Bronka - mówi Wojciechowski.
W czwartek w Lublinie Janusz Palikot przedstawił komitet poparcia Bronisława Komorowskiego. - To ludzie, którzy dzwonili do mnie z pytaniem jak mogą pomóc Komorowskiemu - tłumaczy poseł. - Jesteśmy w trudnej sytuacji, bo w regionie w pierwszej turze wygrał Kaczyński. Ale wierzę, że środowisko Grzegorza Napieralskiego poprze naszego kandydata i wygra też na Lubelszczyźnie.
W skład komitetu weszli samorządowcy, ludzie kultury, naukowcy i sportowcy z województwa lubelskiego.Mamy 20 lat wolnej Polski i potrzebujemy teraz spojrzenia ponadpartyjnego. Także w nauce. Po tragedii smoleńskiej Bronisław Komorowski udowodnił, że jest człowiekiem ponadpartyjnym - przekonuje prof. Janusz Solski z Uniwersytetu Medycznego w Lublinie.
Jednym z inicjatorów powołania komitetu jest Norbert Wojciechowski, w PRL-u działacz "Solidarności" a teraz wydawca. - To ja po roku 1989 zakładałem razem z Jarosławem Kaczyńskim Porozumienie Centrum. Poznałem go wtedy bardzo dobrze. Nie chcę o nim mówić źle, ale apeluję: zagłosujmy na Bronka - mówi.
BARES zobacz nawet rodzina Komorowskiego popiera Jarosława KaczyńkiegoTarnów: Komorowski popiera Kaczyńskiego!
Posłowie Prawa i Sprawiedliwości z Tarnowa ogłosili skład honorowego komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Szokująca jest obecność w tym gremium kuzyna Bronisława Komorowskiego!
- Do naszych biur zgłaszają się różni ludzie z różnych środowisk, którzy chcą wyrazić swoje poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego w sposób bardziej wyraźny, niż podpis złożony na liście poparcia dla PKW - mówi poseł Edward Czesak, Prezes Zarządu Okręgowego partii Prawo i Sprawiedliwość.
Posłanka Barbara Marianowska idzie dalej i przyznaje, że poparcie dr Andrzeja Komorowskiego to prawdziwa bomba polityczna.
Tarnowski Społeczny Komitet Poparcia Jarosława Kaczyńskiego, Kandydata na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej:Jacek Łabno - Radny miasta Tarnowa
Barbara Koprowska - Radna miasta Tarnowa
Anna Czech - Radna miasta Tarnowa, Dyrektor Wojewódzkiego Szpitala im. Św. Łukasza w Tarnowie
Stanisław Klimek - Radny miasta Tarnowa
Adam Sajdak - Radny miasta Tarnowa
Grzegorz Kądzielawski -Radny miasta Tarnowa
Roman Korczak - Radny miasta Tarnowa
Józef Gancarz - Radny miasta Tarnowa
Tadeusz Gancarz - Radny miasta Tarnowa
Antoni Zięba - Radny miasta Tarnowa
Piotr Kubisztal - Członek Grupy Rekonstrukcji Historycznych 16 pp - Tarnów
Dr n. Med. Zbigniew Martyka -, Ordynator Oddziału Obserwacyjno-Zakaźnego Szpitala w Dąbrowie Tarnowskiej, Komendant Tarnowskiego Oddziału Maltańskiej Służby Medycznej
Paweł Bogdan Makotyn - Członek Grupy Rekonstrukcji Historycznych 16 pp – Tarnów
prof. Jan Tadeusz Duda - Profesor PWSZ w Tarnowie
prof. Stanisław Mitkowski - Profesor PWSZ w Tarnowie
prof. Stanisław Kuta - Profesor PWSZ w Tarnowie
prof. Marek Gorgoń - Profesor PWSZ w Tarnowie
Renata Iwaniec - Założycielka i Przewodnicząca obywatelskiego Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej na rzecz ustawy Fundusz Alimentacyjny
Elżbieta Zięba - Radna Sejmiku województwa Małopolskiego
Wacław Prażuch - Prezes Akcji Katolickiej Diecezji Tarnowskiej
Henryk Łabądź - Przewodniczący Międzyzakładowej Organizacji Związkowej NSZZ Solidarność w Zakładach Mechanicznych w Tarnowie
Andrzej Komorowski - Główny Lekarz Weterynarii Kraju za rządów Premiera Jerzego BuzkaZbigniew Jurek - lekarz
dr hab. Edmund Juśko - wykładowca KUL
dr Andrzej Mężyk - dr nauk humanistycznych Uniwersytet Śląski
http://jaroslawkaczynski.info/poparcie/Tarnowski_Spoleczny_Komitet_Poparcia_Jaroslawa_Kaczynskiego
http://www.malopolanin.pl/8267_tarnow_komo...czynskiego.html